22.08.2001 - wyjazd 9:40 - 112 km - 5:50 jazdy - śr. 19,2 km/h
W Świerklańcu spotykamy się z Pawłem i ok. 9:40 wyruszamy obładowani sakwami i namiotami. Szczerze mówiąc - wcześniej z sakwami nie jechałem, ale nie mam problemów z zaadoptowaniem się. Kierujemy się główną drogą w kierunku Siewierza. Po drodze obowiązkowy przystanek w Pyrzowicach - u fajnej koleżanki Marty - jednej z najbardziej znanych alpinistek regionu i najlepszej "skałkarki" ekstremalno-wyczynowej ;) Dalej jedziemy główną drogą na umówione spotkanie z Marcinem. Spotykamy go już ok. 11:15 - był wcześniej i wyjechał przed nas. Dalej ruszamy w kierunku Chruszczobrodu. Już tutaj decydujemy się zmienić trasę, co okazuje się bardzo korzystne ze względu na ilość przejechanych kilometrów, za to płacimy jakością drogi i przeniesieniem ciężkich rowerów przez gigantyczne torowisko. Dalej przez Chechło wzdłuż Pustyni Błędowskiej. W rowerze coś mi zaczyna stukać, lecz krótkie majstrowanie przy łańcuchu, paskach od sakw i okolicach ucisza je. Jak się później okaże, nie na długo, jednak nigdy nie dane mi było poznać przyczyny tajemniczego stukania :) Droga jest nietrudna. Jedziemy przez Klucze, Chrząstowice, skręcamy w prawo na Suchą i gdzieś w okolicy tej "Suchej" jak na ironię łapie nas deszcz. Chronimy się w magazynie jakiejś firmy budowlanej gdzie obserwujemy biegające myszy spożywając posiłek złożony z kanapek, kanapek oraz dla urozmaicenia kanapek. W końcu zostajemy przegonieni przez robiących jakiś przeładunek pracowników firmy. Na szczęście już prawie nie pada. Jedziemy dalej przez Małyszyce (sportowo-patriotyczny akcent :)), lecz cały czas przed nami przesuwa się jakaś złowroga i dosyć duża burza. Pełni obaw powoli przesuwamy się od przystanku do przystanku (schrony antyburzowe :)), bo burza jakby coraz bliżej, ale w końcu nas nie łapie. Grzegorzowice, Sieciechowice. Gdzieś w tej okolicy zaczęliśmy się rozglądać za podwórkiem na nocleg, ale jako że mieliśmy duże wymagania, więc długo jechaliśmy oceniając każde podwórko pod kątem estetyki, oddalenia od drogi, możliwości ukrycia rowerów itp. W końcu w jakiejś wiosce za Iwanowicami spodobało nam się podwórko z sadem za domem. Długo pertraktujemy z jakimś trzyletnim dzieciakiem, bo nie wiemy jak się dostać do środka :) W końcu wyszła matka dzieciaka i po krótkiej rozmowie zgodziła się na rozbicie naszych dwóch namiotów za domem. W promocji dostaliśmy jajecznicę i herbatę na kolację. Miło było tak urozmaicić całodzienne kanapkowo-jabłkowe pożywienie :) Z pierwszym rozbiciem namiotów mieliśmy trochę problemów (tzn. raczej ja miałem problemy z Pawłem i Marcinem, którzy uparli się naciągać gumki od śledzi na 50 cm, co zaowocowało utratą dwóch takich gumek). Na szczęście mieliśmy pewien zapas przeróżnych sznurówek itp. więc nie było problemu. Gdzieś do godziny 21:30 gadaliśmy w jednym namiocie, potem Marcin przeniósł się do drugiego i poszliśmy spać.

23.08.2001 - wyjazd 9:30 - 106 km - 6:20 jazdy - śr. 16,7 km/h
Rano zostaliśmy podjęci górą gotowanych jajek - urozmaicenie śniadania. Trochę czasu zajęło nam suszenie namiotów - w nocy padało. Na początek mamy niemiły podjazd, w połowie którego robimy zakupy w wiejskim sklepiku. Pogoda raczej pochmurna, jedziemy jakąś drogą z betonowych płyt. Mamy postój na przejeździe kolejowym, gdzie zgadujemy jaki model lokomotywy nadjedzie :) Jedziemy przez całkiem przyjemne tereny wiejsko-rolnicze. Plus: mała liczba samochodów, minus: dziurawe drogi. Zachaczamy o teren Krakowa kierując się na Niepołomice. Przed Niepołomicami przekraczamy Wisłę (przed mostem ma miejsce zamach na życie Pawła: jakiś burak za kierownicą wyprzedza go, a następnie przed samym nosem skręca w prawo). W Niepołomicach robimy dłuższy postój posiłkowy na odrestaurowanym zamku. Za Niepołomicami nie za bardzo wiemy jak jechać, ale kierując się "na oko" jakoś przejeżdżamy przez Puszczę Niepołomicką. Ignorujemy jakieś znaki objazdu i zakaz wjazdu i po przejechaniu kilku kilometrów czeka nas popowodziowe przerwanie drogi - rów z deską. Robotnicy kibicują nam - ja i Marcin przejeżdżamy z rozpędu po desce, a Paweł wymięka :) Pogoda się trochę polepsza. Przed miejscowością Kłaj opuszcza nas Marcin - musi wracać pociągiem do domu aby oddać siostrze śpiwór na jakąś wycieczkę do Szwajcarii. Zostajemy we dwóch. Dzielnie pedałujemy przez jakieś wioski przekraczając 2 drogi główne. Zaczynają się coraz większe górki. Im dalej tym większe - bliżej Limanowej posunąłem się nawet do prowadzenia roweru. Prowadzą nas strome wiejskie drogi - plusem jest mała liczba samochodów i piękne widoki. Czuć, że prawdziwe góry coraz bliżej... Przed Limanową robimy przyjemny odświeżający postój z nogami w rzece. Przed 19 dojeżdżamy do Limanowej. Przejeżdżamy przez miasteczko, dojeżdżamy do Starej Wsi, gdzie zaczynamy szukać noclegu. Ludzie okazali się raczej nieufni i długo nie chcieli przyjąć dwóch przybłędów na rowerach :) Gdzieś za szóstym podejściem trafiamy na pijanego, przygłuchego, brudnego dziada, który konspiracyjnym tonem kieruje nas do sąsiadów (chyba chciał im zrobić na złość :)) Co prawda sąsiedzi nie mają płotu, ale dla świętego spokoju idziemy. No i nas przyjęli :) Nawet mieliśmy dostęp do łazienki. Dziwili się, że chcemy rowery chować do garażu, bo tu nikt nic nie kradnie. Ale my jednak woleliśmy schować rowery i sakwy, co też uczyniliśmy. Podłoże dosyć kamieniste - problemy z rozbiciem namiotu. W namiocie Paweł męczył mnie zagadką o wieżowcu, a ok. 22 poszliśmy spać.

24.08.2001 - wyjazd 9:00 - 103 km - 6:50 jazdy - śr. 15,1 km/h
Dzień zaczyna się od śniadania - chyba tego dnia oprócz gry w zagadki przy porannym i wieczornym posiłku powstała tradycja karmienia mnie ogórkami przez Pawła - ma ich niezły zapas, a niezbyt mu smakują. O 9 wyruszamy. Pogoda chłodna i orzeźwiająca. Dzień wita nas ośmiokilometrowym podjazdem, ale osładza to pięknymi widokami. Podjazd zostaje oczywiście wynagrodzony i mamy niezły kawał z górki (ok. 10 km). Jedziemy przez jakieś wioski (Zalesie, Zbludza), w jednej z nich robimy zakupy - oczywiście głównie picie, bo każdy wchłania dziennie co najmniej 1,5 litra wody (nie licząc wieczornych i porannych herbat i zupek). W miejscowości Kamienica skręcamy w lewo na "główniejszą" drogę, a w Zabrzeżu już na całkiem główną trasę w kierunku Krościenka i Szczawnicy. Robi się ciepło i jedziemy ponad 15 km wzdłuż Dunajca. W Krościenku zjeżdżamy do centrum po pieczywo i wywiad środowiskowy wśród ekspedientek ujawnia tajemne przejście graniczne pieszo-rowerowe w Pienińskim Parku Narodowym. Jedziemy więc do Szczawnicy, gdzie bez problemu odnajdujemy przejście graniczne. JESTEŚMY W SŁOWACJI!!! To jakby ostatecznie potwierdza realność dalekich wypraw rowerowych - daje mi do zrozumienia, że inne planowane wyprawy nie pozostaną jedynie w postaci planów na kartce papieru. Jedziemy wzdłuż drogi popełniając tym samym poważny błąd - okazuje się, że to co na mapie Słowacji wydawnictwa Eurocart jest drogą, w rzeczywistości jest żwirowym szlakiem. No i pojechaliśmy drogą przez wioskę Lesnica nie spoglądając na mapę. I zamiast przez Cerveny Klasztor pojechaliśmy przez szczyt góry o nazwie niewiadomej. Widoki piękne na wszystkie strony, ale przy tym słoneczku nie było bardzo miło :) Mapa jeszcze kilka razy pokazuje nam swoje niedoróbki, ponieważ to, co na mapie oznaczone jest kropeczką okazuje się miasteczkiem rozciągniętym na 5 km i dlatego nie wiemy gdzie jechać. Kilkakrotnie błądzimy, ale w końcu trafiamy tam, gdzie zaplanowaliśmy czyli do miejscowości Haligovce. Mamy cichą nadzieję, że to co na mapie wycieniowane jest jako góra nie okaże się za duże, ale nigdy się tak nie myliliśmy :) Jakieś 10 km podjazdu dziurawą drogą trochę psuje humor. Ale widoki ładne, a posiłek przy jakimś polu pozwolił mi stwierdzić, że słowackie polecenia dla koni są identyczne jak polskie (czyli hetta, wiśta i wio :)) Kiedy dojeżdżamy na szczyt góry jest już dobrze po południu i słońce się obniża. Czeka nas zjazd, ale nie byle jaki. Proponowałbym wprowadzenie nowego sportu ekstremalnego - zjazd po dziurawej drodze z prędkością 50 km/h. W pewnym momencie specyficzne garby spowodowały, że o mało co się nie powywracaliśmy. Od tego momentu zjeżdżaliśmy nieco wolniej :) W końcu dojechaliśmy do głównej drogi, gdzie zaczepił nas słowacki rowerzysta w podobnym do nas ubiorze i wypytał o cele. Informacji udzieliliśmy, on też gdzieś jechał tylko już nie pamiętam gdzie :) Kierujemy się na południowy zachód główną drogą. Droga jest o tyle nieprzyjemna, że jedzie raz w górę, a raz w dół. Jedziemy wzdłuż gigantycznych upraw ziemniaczanych. Podczas jednego z postojów zastanawiamy się nad znaczeniem tabliczek na polach. Ja uznałem, że oznacza to, że złodzieje kartofli zostaną zastrzeleni. Przejeżdżamy przez wioskę Busovce i dojeżdżamy do Spisskiej Beli. Jest ok. 19, ale chcemy wymienić pieniądze, co oczywiście okazuje się niemożliwe. Przy wyjeździe z miasta zauważam brak moich kolarskich spodenek, które na poprzednim noclegu wyprałem i suszyłem całą drogę przypięte do sakw. Paweł zgadza się ze mną wracać poszukać spodenek, w końcu wartość to ponad stówa i nie można tego tak zostawić. Po przejechaniu ok. 10 km uznaję, że trzeba złapać autostopem jakichś Polaków, których przejeżdża pełno i poprosić o podwiezienie pod wielką górę, bo spodenki mogły spaść jedynie na tej dziurawej drodze. Ja zajmuję się tworzeniem dużego napisu "POLACY POMOCY" na drugiej stronie mapy, a Paweł już łapie stopa. Mówi, że średnio jedno auto na 30 się zatrzymuje i kiedy jestem przy literce "Y" w wyrazie pomocy, zatrzymuje się Słowak Skodą Felicią. Wytłumaczyłem, o co chodzi i pojechaliśmy. Akurat był z tej okolicy i powiedział, że w miejscowości Toporec to sami Cyganie mieszkają i jak tam mi spodenki spadły to już ukradli. A jak spadły gdzieś indziej, ale na drogę to już mi samochody poprzejeżdżały, bo Słowacy na nic na drodze nie zwracają uwagi. Podwiózł mnie na sam szczyt góry, ale oczywiście nic się nie znalazło, więc podwiózł mnie z powrotem do głównej ulicy, skąd ruszyłem pieszo do miejsca porzucenia Pawła. Jest ok. 19, Pawłowi zrobiło się zimno i został zaatakowany przez eskadrę komarów. Jedziemy z powrotem w kierunku Spisskiej Beli, ale już wkrótce będzie całkiem ciemno więc podejmujemy decyzję spania w najbliższej wiosce o nazwie Busovce. Odnalezienie odpowiedniego domu sprawia nam trudność. W pierwszym wybranym jakaś kobieta nam odmawia (spławia nas do sąsiadów). Wracamy więc i wybieramy podwórze z wysokim parkanem, zza którego dobiegają wybuchy śmiechu. Pytamy o możliwość rozbicia namiotu. Gospodyni przybytku każe nam się pokazać z pytaniem "Czy to nie ci co już byli". Ale my tam jeszcze nie byliśmy więc nas przyjęto. Podwórko bardzo fajne. Zaczęliśmy rozbijać namiot, ale gospodyni zaproponowała nam nocleg w malutkiej drewnianej chatce. Zawsze lepsze to od namiotu więc sprawnie przenieśliśmy dobytek do chatki. Obdarowano nas jeszcze elektrycznym czajnikiem, kuchenką gazową, lampą naftową, zapałkami i latarką. W świetle lampy naftowej spożyliśmy kolację (z obowiązkowym ogórkiem i zagadkami). Z rozmowy ze Słowakami, których jest ok. 10 dowiadujemy się, że mają liczne koligacje z Polską - jeden o kilka lat starszy od nas też okrążał Tatry na rowerze, niedawno był też w Nowym Targu. Inny wiedział conieco o Śląsku, bo pracował tam przez jakiś czas. Ogólnie mówiąc - trafiliśmy na fajnych ludzi. Zresztą sami powiedzieli, że dobrze trafiliśmy, bo dookoła sami Cyganie (nie tylko w Polsce mają złą opinię!). Kładziemy się przed 22. W nocy zimno - w końcu to już praktycznie Tatry.

25.08.2001 - wyjazd 9:35 - 90 km - 5:56 jazdy - śr. 15,2 km/h
Rano śniadanko z zagadkami. Jak zwykle zbieranie, suszenie rzeczy itp. zabiera nam ok. 2 godziny i wyruszamy o 9:35. Dojeżdżamy do miasta Spisska Bela, które odwiedziliśmy już wczoraj, ale jest sobota i nawet gdybyśmy znaleźli kantor to byłby raczej zamknięty. Liczymy raczej na Tatrzańską Łomnicę - miasteczko turystyczne. Za Spisską Belą mamy porządny kawałek drogi po płaskim (przed nami piękny widok szczytów Tatr - zbocza schowane są w gęstych chmurach, a szczyty wystają ponad wszystko), ale kiedy skręcamy w prawo (na zachód) na główną słowacką magistralę tatrzańską, którą będziemy się dzisiaj poruszać, zaczyna się górka. Są kawałki płaskie, są krótkie zjazdy, ale czujemy, że jesteśmy coraz bliżej. Po naszej prawej stronie majestatyczne zbocza największych tatrzańskich szczytów. Słońce dzisiaj nie oszczędza energii, ale nie jedzie się bardzo źle. O godzinie 11:35 dojeżdżamy do Tatrzańskiej Łomnicy, gdzie robimy dosyć długi postój z zakupami i - w moim przypadku - wysłaniem kartek pocztowych do Polski. Ok. 12:45 wyjeżdżamy. Wzdłuż drogi biegnie wyasfaltowana dróżka dla pieszych i być może również rowerów - takie jest nasze założenie i dlatego nią się poruszamy. Tutaj cień drzew chroni nas przed prażącym słońcem. Wkrótce dojeżdżamy do Starego Smokovca. Zatrzymujemy się jedynie przy panoramicznym planie okolicy. Nie rozwesela nas wcale fakt, że mamy dopiero przed sobą największe podjazdy... Pedałujemy w słońcu jeszcze spory kawałek i postanawiamy zjechać do Strbskego Plesa (jeziora). W pewnym miejscu odchodzi szlak do Popradskiego Plesa i uznaję, że również możemy je odwiedzić, na co Paweł się zgodził. Nie spodziewałem się tak stromego i długiego podjazdu (Paweł się spodziewał, bo już tu był). Jesteśmy już chyba gdzieś za połową drogi, kiedy nagle TRZASK - coś strzeliło. Pękł łańcuch w Pawła rowerze. Co zrobić? Paweł próbuje złożyć go jakoś ręcznie, ale oczywiście jest to niemożliwe (z pomocą narzędzi z epoki kamienia łupanego także się nie udaje, również śrubokręt nie jest pomocny). Mamy więc niezły zjazd. Jest tak stromo, że prawie cały czas jedziemy na hamulcach - aż coś we mnie się skręca jak sobie pomyślę jak marnuje się siła, którą włożyłem we wjazd :-) Zjeżdżamy na parking i Paweł pożycza kleszcze od jakiegoś kierowcy. Męczy się dobrą chwilę, ale nic to nie pomaga. Mijających nas kilku rowerzystów pytamy o najbliższy serwis rowerowy. Jedni mówią o Popradzie, inni o Starym Smokovcu - wszędzie daleko, a dziś sobota, w dodatku już kilka godzin po południu. Na szczęście parkingowy - posiadacz rowera - odsyła nas do jakiegoś serwisu czynnego codziennie nad Strbskim Plesem. Wsiadamy w kolejkę kursującą między tatrzańskimi miasteczkami, której kilka stacji minęliśmy już wcześniej. Przewozimy rowery nad Strbskie Pleso i tam rozpoczynamy poszukiwania serwisu. Znajdujemy serwis narciarski, 2 sklepy sportowe, ale nigdzie nie mają o serwisie pojęcia. Niektórzy nas odsyłają to tu to tam. Jakimś sposobem trafiam do luksusowego hotelu Patria, z którego odsyłają nas do innego hotelu, gdzie jest wypożyczalnia rowerów i tam jakiś chłopak, który to naprawi. Więc udajemy się do hotelu FIS. Odnajdujemy wypożyczalnię i mamy szczęście - to da się naprawić, tym bardziej, że Paweł nie zgubił żadnego elementu łańcucha. Czekamy długo, ale w końcu nadchodzi nasza kolej i za jakieś 50SK (5zł) łańcuch zostaje zreperowany. Oczywiście nie odpuszczamy okazji, aby pojechać nad Strbskie Pleso (bo wszystkie hotele znajdujące się "nad nim" w rzeczywistości są w pewnej odległości). Robimy zdjęcie i odjeżdżamy ok. 18:30. I tu czeka nas miła niespodzianka - po całym dniu pod górę mamy ok. 30 km z górki i po płaskim! Prawdziwy raj. Zjeżdżamy w orzeźwiającym chłodzie ocienioną lasem drogą i już po godzinie góry, na które z takim mozołem wjeżdżaliśmy są tylko widokiem na horyzoncie. Zachód słońca daje piękne oświetlenie i cały krajobraz wygląda wspaniale. Już wcześniej zadecydowaliśmy, że dzisiejszą noc spędzimy na polu namiotowym więc znajdujemy jakieś przed Liptovskim Hradokiem. Na polu zapytuję po polsku jakiegoś faceta ładującego telefon na listwie gniazdek elektrycznych, za podłączenie się do której jest opłata. Spodziewam się odpowiedzi, bo ze Słowakami można swobodnie rozmawiać po polsku, ale człowiek okazuje się Węgrem :) Ale dogadujemy się po angielsku i moja komórka też zostaje podłączona do prądu (wymagało to wiele pracy i podłożenia papieru toaletowego, bo gniazdko jakieś takie niewymiarowe było :)) Z Pawłem jemy kolację z ogórkiem i zagadkami, bierzemy wspaniały gorący prysznic (ale osobno oczywiście ;)), przypinamy rowery do latarni i idziemy spać. W nocy niezbyt wygodnie (sakwy w namiocie!) i zzziiiimmmnnnooo.

26.08.2001 - wyjazd 10:10 - 100 km - 6:36 jazdy - śr. 15,2 km/h
Rano mamy poważne problemy z wysuszeniem namiotu i wypranych rzeczy, ale jako że słoneczko świeci i jest gdzie powiesić, postanawiamy doprowadzić sprawę do końca. Po ósmej dzwoni telefon komórkowy. Nie odbieram z obawą, że może to być poczta głosowa (a odbieranie za granicą kosztuje). Ale dzwoni drugi raz i okazuje się, że to rodzice. Mama z siostrą wyjeżdżają dziś na kilka dni na Słowację, tradycyjnie do wsi Zuberec w Tatrach Zapadnych. Tak się składa, że i my dziś tam będziemy więc umawiamy się na 14, a po zastanowieniu przesuwam spotkanie jeszcze o pół godziny. Wyjeżdżamy o 10:10. Początkowy etap podróży to miejskie tereny Liptovskiego Hradoka i Liptovskiego Mikulasza. Za Liptowskim Mikulaszem czekają nas pagórkowate tereny wzdłuż północnego brzegu jeziora Liptovska Mara. Skręcamy tam gdzie trzeba na północ. Jakiś czas jedziemy dosyć płaską drogą wijącą się między polami uprawnymi, ale wkrótce zaczynają się zbliżające się nieuchronnie od jakiegoś czasu góry. Przed rozpoczęciem podjazdu odpoczynek i pierwsze spotkanie z indykami - próbują nas zastraszyć, ale ja dzielnie zjadam do końca swojego banana i ruszamy w drogę. Drogę znam, ale co innego jechać samochodem, a co innego na rowerze - moim zdaniem był to najbardziej morderczy podjazd całej wyprawy. 15,5 kilometra w słońcu... Nie było miło. Ale w końcu dojeżdżamy do szczytu, gdzie robimy sobie zdjęcie z panoramą górsko-dolinną w kierunku Liptovskiego Mikulasza i ruszamy z góry. Po lewej ręce mamy bardzo ładny widok na masyw Skorusinskich Vrchów i wieś Huty położoną u jego podnóża. Zjazd ma mniej więcej taką długość jak podjazd i jedzie się bardzo przyjemnie. Samochody obawiają się rozwijać tutaj za dużą prędkość i jakiś czas siedzę na ogonie luksusowemu Audi (maksymalna prędkość 63km/h - moja oczywiście). Po godzinie 15 dojeżdżamy do Zuberca - nasze opóźnienie spowodowała oczywiście ponadprogramowej wielkości góra, ale spotykamy żeńską część mojej rodziny. Dorosła część żeńskiej części mojej rodziny funduje nam pizzę, mnie zaopatruje w zapas polskich jabłek i ok. 17 wyruszamy dalej z mocnym postanowieniem powrotu do kraju jeszcze dziś. Z Zuberca długa część drogi jest najlepszego rodzaju jaki tylko może być - łagodnie pochyła na naszą korzyść, co pozwala nam jechać ze stałą prędkością ok. 30 km/h. Przed 19 dojeżdżamy do przejścia granicznego w Chyżnem (wcześniej charakterystyczna prosta jak strzała droga po pagórkach, z której mogliśmy obejrzeć całkiem ładny zachód słońca). Strażnik patrzy na mnie podejrzliwie i każe okazać inny dowód tożsamości ze zdjęciem :) Pokazuję mu kartę Euro 26 i się uspokaja. Powoli się ściemnia. Przejeżdżamy przez Chyżne i w Jabłonce zjeżdżamy z głównej drogi w poszukiwaniu noclegu. Jesteśmy dziś wyjątkowo wybredni. Nie podobają nam się podwórka zawalone kombajnami, snopowiązałkami, traktorami i innymi nieznanego nam zastosowania urządzeniami rolniczymi. Kilka podwórek przypada nam do gustu, ale mieszkańcy mają tutaj zwyczaj zostawiania drzwi wejściowych otwartych na oścież i nie mają dzwonków. Jakoś nam tak głupio wejść do czyjegoś domu w poszukiwaniu gospodarzy, którzy akurat oglądają "Wiadomości" i w końcu znajdujemy odpowiednie podwórko razem z całym zestawem właścicieli. Ludzie tutaj są bardzo sympatyczni. Nie są to Polacy, lecz Orawiacy. Język mają nieco inny od polskiego. Na szczekanie psa mają chyba z 6 określeń, z czego najbardziej podobało mi się "dziachanie". Po rozbiciu namiotu na dużej działce za domem zostajemy poczęstowani rosołem i kiełbasami z grilla. Idziemy spać w towarzystwie odgłosów z oddalonej o jakiś kilometr dyskoteki.

27.08.2001 - wyjazd 9:00 - 144 km - 8:30 jazdy - śr. 16,9 km/h
Rano zostaliśmy zaproszeni do domu na śniadanie w postaci wiejskiego sera białego ze szczypiorkiem, świeżego chleba oraz parówek. Cała rodzina była bardzo nami zainteresowana i wypytywali jak tam żyjemy na Śląsku: czy mamy gospodarstwa rolne, czy w kuchni mamy piece opalane drewnem itp. Po spakowaniu wszystkich rzeczy w towarzystwie indyków próbujących nas sterroryzować nastroszonymi piórami i mistycznymi dźwiękami, wyruszyliśmy. Ja ubrałem się nieco cieplej, bo było zimno, ale po kilku kilometrach jazdy rozgrzałem się i mogłem się rozebrać. Jedziemy główną drogą raz w górę raz w dół, ale czuć jednak, że powoli się obniżamy. Gdzieś tutaj ma miejsce zamach na moje życie tradycyjnym sposobem kierowców-psychopatów: jakaś kobieta maluszkiem wyprzedziła mnie z prędkością niewiele większą od prędkości roweru i nagle bez sygnalizowania skręciła w prawo do podwórka... Proponuję karę dożywocia za to przewinienie. Podczas jednego z szybszych zjazdów dogania mnie jakiś rowerzysta i przy prędkości ok. 40 km/h wypytuje o pompkę :) Zatrzymujemy się i pożyczam pompkę gościowi, który stwierdza, że z niedopompowanymi oponami niezbyt dobrze się jeździ, a jeszcze ma trochę do przejechania. Po odzyskaniu pompki jedziemy dalej. Po chwili dojeżdżamy do naszego skrzyżowania, na którym skręcamy w lewo na Jordanów (za Spytkowicami). Jedziemy w słońcu wiejskimi drogami po dosyć pagórkowatym terenie. Przecinamy drogę główną i dalej jedziemy na Łętownię. Po drodze mamy postój obiadowy pod rozłożystym dębem. Po raz pierwszy chyba nie mamy przygotowanego śniadania więc rozkładamy się na trawie i przyrządzamy jakieś kanapki. Równocześnie Paweł męczy się z "Zagadką o Łętowni", którą naprędce wymyśliłem. Po dosyć długim postoju wyruszamy dalej i Paweł po jakimś czasie w końcu odgaduje :) Niedługo po tym zdarza się wypadek - Pawłowi spada z sakw namiot, a że jest przywiązany to ciągnie go dobre 30 metrów. Opakowanie trochę się zniszczyło, ale bardzo się tym nie przejmujemy. Po chwili znów mamy pecha - źle skręcamy i nadaremno przejeżdżamy ok. 5 km pod górę. Okoliczne drogi są bardzo powikłane i na każdej mapie wyglądają inaczej więc decydujemy się problemowy odcinek przejechać "Zakopianką". Za Krzczonowem wyjeżdżamy na tą drogę w kierunku Pcimia. Okazuje się to być jednym z najgorszych doświadczeń wyprawy - ruch jest zagęszczony, droga wąska i w efekcie wielkie szesnastokołowce śmigają w odległości kilkunastu cm od nas. Dopiero w Myślenicach skręcamy w lewo. W mieście robimy zakupy i jedziemy dalej przez jakiś wsie. Paweł bez problemu zgaduje kilka moich zagadek, ale w okolicy Sułkowic zadaję mu "zagadkę o facecie ze skręconym karkiem" i Paweł znów ma problemy :) Droga cały czas pagórkowata, ale coraz więcej też płaskiego więc nie jedzie się trudno. W Kopance za Skawiną odnajdujemy prom, którym przekraczamy Wisłę za całe 2zł. Podejmujemy decyzję, że dojedziemy dziś do mojej rodziny w Zalasie. Jedziemy przez Rączną, Liszki, Czułówek. Tu robi się ciemno, ale się nie zrażamy. W świetle lampek rowerowych i rozbłyskujących w oddali błyskawic jedziemy przez Sankę i po 21 dojeżdżamy do Zalasa. Mamy szczęście, bo jak tylko wchodzimy do domu i chowamy rowery, zaczyna się burza. Spożywamy kolację i kładziemy się w łóżkach, które nam udostępniono. Toż to prawie raj :)

28.08.2001 - wyjazd 9:30 - 104 km - 6:50 jazdy - śr. 15,2 km/h
W Zalasie pozostawiam wszystkie niepotrzebne bambetle czyli namiot, karimatę i śpiwór. Jedziemy najpierw przez Tenczynek do Krzeszowic. Świeci słońce, lecz jest dosyć zimno - jadę w swetrze. Później zaczyna się miły wysoki las, który towarzyszy nam przez Czerną, Paczółtowice, aż po Olkusz. Przez Olkusz przejeżdżamy trochę "na oko", ale przejeżdżamy dobrze. Tym razem to już nie wyjazd na wakacje, lecz powrót więc śpieszy nam się do domu. Wybieramy krótszą, ale mniej przyjemną drogę przez Dąbrowę Górniczą. Od jakiegoś czasu towarzyszy nam bardzo nieprzyjemny wiatr - chłodny i tajemniczym sposobem zawsze wiejący w twarz. Mimo płaskiej drogi jedziemy więc dosyć wolno. Przejeżdżamy przez jakieś wsie, od północnej strony mijamy Hutę Katowice. Wkrótce trochę gubimy drogę i w efekcie zamiast po asfalcie, jedziemy po polu. Żeby nie było zbyt łatwo, od drogi oddziela nas rzeczka i nie zapowiada się, aby było na niej jakieś przejście. W końcu znajdujemy jakieś belki i przechodzimy po nich. Paweł twierdzi, że do drogi nie ma przejścia, ale ja jestem tak poirytowany jazdą po wyboistej ścieżce, że nawet mur głową bym przebił, żeby wrócić na asfalt. Okazuje się, że jest całkiem proste wyjście na drogę i muru przebijać nie trzeba. Jedziemy przez Przeczyce, ale nie dojeżdżamy do głównej drogi Siewierz - Tarn. Góry, lecz poruszamy się równoległymi wiejskimi drogami. Po kilku kilometrach wyjeżdżamy na główną drogę. Jedziemy kawałek, ale dojeżdżamy do Pyrzowic. Uznaliśmy, że nie możemy Marcie zrobić takiego świństwa i jej nie odwiedzić :) Odwiedziliśmy więc Martę. Udawała, że się cieszy ;) Jej tata okazał się bardzo wspaniałomyślny i nakarmił nas kotletami, a my zostaliśmy jeszcze dłużej tylko pod warunkiem własnoręcznego zaparzenia herbaty przez Martę. Ok. 17 wyjechaliśmy z Pyrzowic. Dalej znana nam już droga przez Tąpkowice i Świerklaniec, przed którym się rozstajemy - Paweł jedzie do domu do Kalet. Ja kontynuuję jazdę przez Nakło, Tarnowskie Góry i około godziny 19 dojeżdżam do domu. Wyprawa dobiegła końca.

759 kilometrów
47 godzin jazdy
16,2 km/h - średnia prędkość całej wyprawy


Prawa autorskie zdjęć i tekstu zastrzeżone: Marek Ślusarczyk © 2001-2099